Cóż może być bardziej konserwatywnego niż Galicja przed I wojną światową i prywatna męska szkoła zakonna, gdzie obowiązują surowe rygory, gdzie hołduje się tradycyjnym zasadom? Dla
wielu współczesnych reformatorów oświaty hasła te symbolizują istotę zagrożenia, które wciąż czai się w, nie do końca zreformowanych, umysłach nauczycieli. Resztki konserwatyzmu, tj. racjonalności w podejściu
do spraw wychowania i nauczania, spędzają im sen z oczu. Andrzej Rostworowski, zmarły w 1980 r. kapitan wojsk inżynieryjnych i ziemianin, opisuje swoją
szkołę w Chyrowie jako miejsce najpiękniejszej przygody młodości. Już pierwszego dnia, gdy trafił do Zakładu, był tak zauroczony tym miejscem, pełnym znakomitych urządzeń sportowych i rekreacyjnych,
że nie chciał ruszyć się z niego nawet po to, by zjeść pożegnalny obiad z matką w sąsiednim miasteczku. Chyrów to nie tylko wysoki poziom edukacji - nauczycielami
byli m.in. profesorowie akademiccy - ale przede wszystkim ośrodek katolickiej kultury, kształcący i wychowujący ludzi pełnych osobistej godności, odpowiedzialnych, promieniujących na
otoczenie szlachetnością, świadomych swoich powinności, wynikających ze statusu społecznego. Chyrów był także ośrodkiem myśli cywilizacyjnej - udogodnienia tam zainstalowane, całe zaplecze,
infrastruktura szkoły, to wszystko oparte było na bardzo nowoczesnej, jak na owe czasy - a i dziś często nieprzedawnionej - myśli technicznej i na pomysłowości
godnej Polaków. Zachwyca dziś zwłaszcza mądre rozłożenie proporcji między nauką i obowiązkami a rekreacją, rozrywką i sportem. Wszystkiego było w sam raz, a rozrywki
były tak mądrze zaprojektowane, że mogą być wzorem dla niejednej dzisiejszej szkoły z ambicjami.
Tymczasem u nas pokutuje wciąż mit, że tego rodzaju „zakłady zamknięte” były miejscem rygoryzmu, który przekraczał siły młodej psychiki, a nauczyciele swoją oschłością
i surowością zniechęcali i łamali charaktery - mit pielęgnowany w pokoleniach peerelowskich aparatczyków od socjalistycznego wychowania.
Oto w jaki sposób autor wspomnień opisuje kary w swojej szkole, kary, które istnieć musiały, bo - jak wiadomo - bez nich nie może być mowy o racjonalnym
wychowaniu: „Niełatwą rzeczą było utrzymać dyscyplinę wśród pół tysiąca budrysów! Tu zaznaczyć muszę, że wbrew opowiadaniom, stosunkowo rzadko była stosowana tzw. trzcinka. Za moich czasów
najwyżej dwa-trzy przypadki, a i to zawsze długo komentowane. Podług relacji jednego z nielicznych delikwentów (...) otrzymywało się wezwanie do księdza prefekta dyrektora
generalnego. W gabinecie stał już stołek i leżała biała «trzcinka» - taka, jakiej potem najczęściej używali eleganccy oficerowie. Delikwent klękał i kładł
korpus na stołek, a na pewną część ciała padały jeden, dwa, trzy ciosy”. O tym, że w szkole nikt przesadnie nie bał się kar i, przy koniecznej dyscyplinie, dominowała
atmosfera radości, świadczyła niezliczona ilość żartów, jakie swoim profesorom wyrządzali „chyrowiacy”. Dobre żarty nie tylko nie były potępiane, ale wręcz przyjmowane z aplauzem.
„Jeżeli «kawał» - pisze A. Rostworowski - nie miał cech złośliwości, a wykonany był artystycznie i ze znawstwem przedmiotu, specjalnych represji
nie było, a za to dużo śmiechu”. Choć, na przykład, „fakt ponalewania miodu do butów wszystkich księży wychowawców śpiących razem w sypialni i unieruchomienie
ich w ten sposób na pewien czas nie był przyjęty bezkrytycznie, jednak sprawca nie został zdemaskowany, a tylko dana klasa musiała solidarnie odkupić obuwie” (Andrzej Rostworowski,
Ziemia, której już nie zobaczysz, Czytelnik 2001).
Taki obraz konserwatywnej szkoły, opartej na autorytecie wychowawcy i na stosunku mistrz- uczeń, szkoły pełnej radości, którą wspomina się przez całe życie ze wzruszeniem, jest
zmorą prześladującą dziś jeszcze rewolucjonistów, którym marzy się całkowita anarchizacja stosunków w szkole, postawienie ucznia na tym samym poziomie, co nauczyciela, i wykreślenie
raz na zawsze ze słownika pojęcia „autorytet”.
Wydarzenia w technikum toruńskim, szeroko opisywane przez media na początku tego roku szkolnego - uczniowie jednej z klas w brutalny sposób znęcali się nad swoim
anglistą, nagrywając całe zajście na taśmę wideo - stały się dla czołowego polskiego socjalisty, Jacka Kuronia, pretekstem do rzucenia hasła: Podpalić szkołę. Co prawda, autor opatruje je znakiem
zapytania, jednak z jego wywodu (Gazeta Wyborcza, 14 października) wynika, że szkoły stoją przed nieuchronnością dokonania w nich totalnej rewolucji, bowiem to, co wydarzyło się
w Toruniu, jest logicznym następstwem „nienawiści” między uczniami i nauczycielami, jaka, jego zdaniem, wpisana jest w samą strukturę, a nawet -
w naturę szkoły. „Gdy przeczytałem reportaż o incydencie w toruńskim technikum - pisze Kuroń - w pierwszej chwili pomyślałem: prawdę mówiąc,
sytuacja nie pogorszyła się, lecz polepszyła. Wcześniej bowiem siła była po jednej stronie - nauczyciele bezwzględnie prześladowali uczniów, a teraz powstała pewna równowaga sił -
prześladowani są jedni i drudzy”.
Czy można na serio posługiwać się taką demagogią? Swoje rozumowanie Jacek Kuroń opiera na dwóch tezach. Pierwsza głosi, że dokąd nauczyciel będzie nauczycielem, a nie „partnerem”,
a nawet „pomocnikiem” ucznia „w tradycyjnym systemie klasowo-lekcyjnym”, dotąd będzie trwała bezwzględna walka między obu grupami przymusowo osadzonymi w obozie
karnym, jakim dla jednych i drugich jest normalna - czyli mająca wiele z tradycyjnej - szkoła. Walka ta będzie przybierać coraz brutalniejsze formy, bowiem nienawiść
między nauczycielami i uczniami jest immanentną cechą tego klasycznego systemu nauczania „Pamiętam grozę, jaką zawsze wywoływało polecenie: «daj dzienniczek»” -
wspomina „przerażający” przykład owej bezapelacyjnej „wrogości” J. Kuroń. Poza tym, młodzież dzisiejsza już nigdy nie podporządkuje się żadnemu autorytetowi; autorytet oznacza
dla niej nagą przemoc. To druga teza J. Kuronia: „Proces emancypacji młodych pokoleń, który rozpoczął się - przynajmniej w Europie i USA - we wczesnych
latach 60., musiał doprowadzić do ostrego konfliktu z tradycyjną szkołą” - pisze.
Ten „proces emancypacji” to nader eufemistyczne określenie świadomego, zaplanowanego w najdrobniejszych szczegółach anarchistycznego buntu, który został wzniecony wśród młodzieży
na Zachodzie przez komunistycznych agitatorów w latach 60. Bunt ten zaowocował rewoltą roku ’68, która przyniosła atak na instytucje kapitalistycznego państwa, ostoje ładu społecznego:
uczelnie, szkoły, wojsko, policję, sądy, co kończyło się m.in. serią terrorystycznych zbrodni w Niemczech i we Włoszech, brutalnymi napaściami i falą przemocy
we Francji. Kolejnym obiektem ataku ideologów lat 60., zwłaszcza ideologów maja ’68, była rodzina. „Wyemancypowana młodzież”, czyli ofiary siewców nihilizmu, zaczęła domagać
się specjalnych przywilejów dla „wolnej miłości”, co zapoczątkowało lawinową degradację kultury (H. Marcuse wzywał do stworzenia „społeczeństwa wielopostaciowej perwersji”).
Dla ludzi pokroju Jacka Kuronia, człowieka, w którego sercu wciąż tli się nadzieja na podpalenie Europy płomieniem marksizmu, zaś młodzież jest dla niego ścisłą kategorią rewolucyjną -
najlepszym, wypróbowanym materiałem na podpalaczy „starego ładu” - nadeszła najwyraźniej upragniona chwila, żeby uderzyć w wielki dzwon (imitujący wystrzał z „Aurory”).
Tą chwilą były wydarzenia w toruńskim technikum. Uciśniona, prześladowana przez nauczycielstwo młodzieży wszystkich placówek oświatowych, łącz się! Dlatego, tak otwarcie, zupełnie bez żenady,
Jacek Kuroń głosi swoje, pachnące dynamitem i zużytą ideologią, tezy.
Jest jednak i jasne światło w tym tunelu ciemności, jakim jest dla J. Kuronia polska szkoła, nie do końca, niestety, zreformowana w duchu roku 1968. Jest sposób, by
bezkrwawo „nauczyciel przestał być kapralem, a uczniowie rekrutami”. Tym cudownym wynalazkiem jest metoda francuskiego pedagoga Celestyna Freineta. Metoda ta ostatecznie obala tradycyjny
- czyli rzekomo rodzący nienawiść - system nauczania, w którym nauczyciel naucza, uczeń słucha i zdobywa wiedzę. Tutaj uczeń (bądź zespół uczniowski) sam wybiera sobie
zadania, które chce zrealizować. Nauczyciel - jako pomocnik ucznia - dostarcza mu jedynie zestawu metod, jakimi może się posłużyć, kryteriów bądź pytań. „W tej sytuacji - pisze
J. Kuroń - nauczyciel przestawał być wyrocznią i władzą”. Uff, co za ulga, przemoc już nie musi być jedyną formą obrony biednej „wyemancypowanej młodzieży”.
Wzięli się za to socjaliści francuscy, odstawiając „naukowo” nauczyciela do kąta. „Dopóki bowiem nauczyciel będzie źródłem całej wiedzy i egzekutorem przyswojenia
owej wiedzy przez ucznia, suwerenność dziecka wyrażać się będzie jedynie w buncie przeciw szkole”.
Sęk w tym, że znam dzieci ćwiczone według metody Freineta w jednej z podwarszawskich szkół. Jak skarżą się zdesperowani rodzice, przenosząc jedno za drugim
do szkół pozbawionych ambicji, by „nauczyć bez nauczania”, dzieci te stały się agresywne z powodu totalnego chaosu, który zapanował w ich głowach po przejściu przez jeden
ze szczebli edukacji zaplanowanej przez C. Freineta. Nie ma tu bowiem żadnych kryteriów, które służyłyby poznawaniu obiektywnej wiedzy o świecie, poznawaniu rzeczywistości w jakimkolwiek
logicznym porządku. Są abstrakcyjne konstrukcje w programie i niezrozumiałe zachowanie nauczycieli. A poza tym między dziećmi, zmuszonymi przez program według C. Freineta
do oceniania siebie nawzajem - nauczyciel tego robić nie może, to byłaby z jego strony „przemoc” - zapanowała wzajemna wręcz wrogość. Zmarnowany czas w szkole,
zerwane więzi społeczne, wyalienowanie i strach przed szkołą - to efekty nauczania według tej metody.
Wielu ludzi zauważa z niepokojem, że szkoła jest dziś w Polsce terenem nieprzemyślanych eksperymentów, które godzą w dzieci i młodzież. Moim zdaniem, nie
jest to prawda. Eksperymenty te są bardzo dobrze przemyślane. I to nie wczoraj. Od dawna ludzie, którzy wielbią socjalizm, głowili się, co zrobić, by nieudana rewolucja wreszcie okazała się
udana. Żeby rodzina i szkoła przestały być bastionami tradycyjnych wartości, opartych na moralności i filozofii chrześcijańskiej. Peerelowska szkoła, mimo że komuniści zatrudnili
w niej gromady ćwierćinteligentów, eliminując przedwojenną kadrę, nie stała się ostatecznie źródłem pożądanej edukacji, wyrastającej wprost z koncepcji marksistowskich. Owszem, szkoła
ta często fałszowała historię, cenzurowała prawdę, ale wychowywać w rezultacie nie dawało się bez minimum poszanowania dla powszechnie uznanych wartości zawartych w Dekalogu. Chroniczni
rewolucjoniści wyciągnęli z tego wnioski i przez kolejne reformy usiłowali - i czynią to nadal - skruszyć tę instytucję, wciąż opierającą się dzięki postawie
niezniszczonych intelektualnie i niezwichniętych moralnie nauczycieli.
Swoją drogą - ciekawe, czy szeroko reklamowana w Gazecie Wyborczej - która opublikowała rewolucyjny manifest J. Kuronia Podpalić szkołę? - akcja pt. Szkoła z klasą,
której oficjalnym celem jest wyłonienie najlepszych, najaktywniejszych polskich szkół, nie jest właśnie jedną z metod, by wprowadzić do szkół, nieoficjalnie, tylnymi drzwiami, stopniowo, anarchizujący
w rodzaju programu C. Freineta system podważający jakikolwiek sens edukacji, ostatecznie rozprawiający się z nauczycielem jako autorytetem?
Nauczyciele są dziś w kiepskiej sytuacji materialnej i w niewesołej moralnej. Metodą pochlebstw, umizgów, reklamy można zdobyć niekiedy ich przychylność. Szkoły cierpią
z powodu braku funduszów na biblioteki, na infrastrukturę. A tu, proszę: spotkania z prezydentem Kwaśniewskim, z aktorami, zaproszenia do Warszawy, obietnice
wielkiego rozgłosu. Wszystko za darmo. Szkoła z klasą wydaje mi się umiejętnym wyważaniem drzwi, które dla „podpalaczy szkoły” powinny pozostać zamknięte.
PS
Według danych z roku 2000, jest w Polsce kilkuset nauczycieli, członków Polskiego Stowarzyszenia Animatorów Pedagogiki Celestyna Freineta. Stowarzyszenie organizuje w całym
kraju nieodpłatne warsztaty. Finansuje je PHARE. Ich celem jest np. „propagowanie praw dziecka” i „budowanie demokracji w szkole”. W statucie Stowarzyszenia
można przeczytać, że szkoła, do jakiej dążą, „opiera proces wychowania na dialogu, w którym głosy nauczycieli i uczniów są jednakowo ważne”. Dzieci same tworzą sobie
roczny plan nauczania, wyznaczają sobie zadania. Podstawową formą ich ekspresji są referaty, jakie wygłaszają w grupie rówieśników - także w najmłodszej grupie objętej edukacją
freinetowską: 3-6-latków.
Pomóż w rozwoju naszego portalu