WIESŁAWA LEWANDOWSKA: - Dlaczego zajął się Pan Profesor badaniem katastrofy smoleńskiej?
PROF. KAZIMIERZ NOWACZYK: - Złożyło się na to kilka przyczyn. Przede wszystkim to, że znałem kilka osób, które zginęły w tej katastrofie. W latach 80. ubiegłego wieku pracowałem na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie w ramach prac Solidarności, a także w Senacie Uniwersytetu współpracowałem z przyszłym prezydentem Lechem Kaczyńskim. W czasie strajków studenckich w 1988 r. poznałem Przemka Gosiewskiego. Znałem też panią Anię Walentynowicz...
- Można zatem powiedzieć, że to była dość osobista decyzja.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
- Tak, ale nie tylko. Po katastrofie zaczęły do mnie docierać informacje, które powodowały zdziwienie. Jak to zwykle bywa, w przypadku tego rodzaju katastrof na samym początku zawsze jest wiele przekłamań, sprzecznych doniesień, jednak tutaj trwało to bardzo długo. Mało tego, liczba sprzecznych informacji z czasem narastała.
- Wszyscy odnosiliśmy wrażenie, że mimo rozmaitych informacji obraz się zaciemnia, że wokół tej sprawy dzieje się coś niezrozumiałego...
Reklama
- Tak. I to właśnie było najbardziej zastanawiające. W normalnych przypadkach po takim informacyjnym szumie sprawa cichnie na jakiś czas, ukazuje się raport, wyjaśniają się pierwsze nieporozumienia. Natomiast tutaj było dokładnie odwrotnie. Szczególnie zaszokowały mnie zdjęcia z 11 i 12 kwietnia, na których zobaczyłem, że przesuwane są szczątki samolotu - w dwa dni po katastrofie! Nie podejrzewałem, żeby już wtedy wykonano mapę położenia szczątków, bo na pierwszy rzut oka było widać, że to musi być dłuższa praca. Zresztą te moje obawy znalazły potwierdzenie, gdy ukazał się raport MAK-u.
- Obawy, że śledztwo było byle jak prowadzone?
- Nie tylko to. Można było podejrzewać coś jeszcze bardziej niepokojącego. Okazało się bowiem, że w raporcie uwzględniono położenie jednego z elementów samolotu z 12 kwietnia (czyli po przeniesieniu na inne miejsce). Analizując raport MAK-u, zorientowałem się też, że coś nie gra z zapisami komputera pokładowego służącego do nawigacji oraz amerykańskiego urządzenia, które informuje o niebezpiecznym zbliżaniu się do ziemi. Zauważyłem, że tylko w jednym miejscu - bardzo ukrytym w raporcie MAK-u - jest pokazany ostatni zapis tych urządzeń, a nigdzie potem nie jest nawet wspomniany. Mimo że wylicza się wszystkie inne, ten jeden szczegół jest pominięty. Dlatego też bliżej zainteresowałem się historią tych odczytów i dokładnych zapisów tych dwóch urządzeń. Ponieważ były to urządzenia produkcji amerykańskiej firmy Universal Avionics, ich zapisy odczytywali Amerykanie. Próbowałem się skontaktować z firmą Universal Avionics i dowiedzieć, jakie są typy tych zapisów i co może się w nich znaleźć...
- To wszystko robił Pan Profesor już na zamówienie Zespołu Parlamentarnego ds. Zbadania Katastrofy Smoleńskiej?
Reklama
- Nie, ale dokładnie w tym okresie nawiązałem kontakt z zespołem pana Antoniego Macierewicza i to właśnie od niego później otrzymałem zapisy tych urządzeń. Te zapisy, a szczególnie ten ostatni pominięty i ukrywany zapis (TAWS 38), zaprzeczają tezom, które postawiły komisje MAK-u i Millera, bo świadczą o zupełnie innym (wyższym) położeniu samolotu w danym momencie, niż chcą tego autorzy tych raportów. A więc o zupełnie innym przebiegu zdarzenia.
- Można tu zarzucić świadome pominięcie i manipulację danymi?
- Tak, i są na to dowody.
- Dlatego Pan Profesor stwierdza wprost, że „profesjonalny” raport komisji Millera nie może być brany pod uwagę jako podstawa do rzetelnych analiz?
- Tak, sam raport Millera jest mało przydatny, natomiast znalazły się pewne, znacznie ciekawsze, jego części składowe. Mamy wizualizację ostatnich sekund lotu, która jest załącznikiem do protokołu Komisji Badań Wypadków Lotniczych, opublikowanego ponad miesiąc po ogłoszeniu raportu Millera. Jest też raport ekspertów firmy Universal Avionics z odczytu wszystkich alarmów i zapisów TAWS, w którym uwidoczniono zapis nr 38! A więc komisja Millera miała pełną świadomość istnienia tego zapisu. Podobnie rzecz się ma z zapisem polskiej czarnej skrzynki, zwanej skrzynką szybkiego dostępu. Zapis ten otrzymaliśmy niedawno od przewodniczącego zespołu parlamentarnego i poddajemy go szczegółowym analizom.
Reklama
- I te analizy znów będą poddane ostrej krytyce, tak samo jak wszystkie wcześniejsze odkrycia ekspertów zespołu parlamentarnego. Gdy pojawiło się Pana nazwisko, mówiono: a cóż taki specjalista od fluorescencji i fosforescencji systemów biologicznych może wiedzieć o wypadkach lotniczych? Proszę tym sceptykom i niedowiarkom wytłumaczyć, na czym polega przydatność Pana kwalifikacji i doświadczenia naukowego przy wyjaśnianiu przyczyn tej katastrofy.
- Integralną częścią najbardziej interesujących mnie działań naukowych, przedmiotem wielu moich wykładów jest właśnie analiza danych. W badaniach z ogromnych szumów tła staram się wydobywać bardzo konkretne informacje - te najbardziej interesujące i te, które możliwie najlepiej opisują badane obiekty. A obiekty, które badam, mogą być bardzo różne. Nie ma znaczenia, czy są to molekuły, czy zdjęcie satelitarne. Metody są te same. W analizie danych zawsze obowiązują te same reguły. A w tym konkretnie przypadku, gdy mamy do czynienia z przekłamaniami i pominięciem niektórych etapów poszukiwania informacji, tak naprawdę jest również ten sam problem do rozwiązania: z ogromnej ilości szumów informacyjnych trzeba wydobyć te informacje, które są najbardziej prawdopodobne i spójne z wieloma innymi. Poszukujemy zawsze tych informacji, które składają się razem na spójny obraz. Na tym dokładnie polega moja praca. To jest ta dziedzina, w której mam wieloletnie doświadczenie.
- Nie trzeba więc być wybitnym specjalistą od wypadków lotniczych - w Polsce ten walor bardzo podkreślano - by poszukiwać przyczyn katastrofy lotniczej?
Reklama
- Przydatność mojej pracy badawczej nie zależy od znajomości aerodynamiki - chociaż przyznam, że chętnie poznaję i tę dziedzinę - a wszelkie informacje z tego zakresu są tylko wtórne w mojej analizie, nie mają na nią wpływu. Sama metoda analizy pozostaje niezmienna i sprowadza się do oceny błędów, oceny powtarzających się zdarzeń, przekłamań na wykresach i wyodrębnieniu tzw. szumów przypadkowych.
- Najprościej mówiąc, tropi Pan Profesor ukryte (lub ukrywane) informacje. Jak bardzo głęboko jest ukryta prawda o przyczynach katastrofy smoleńskiej, a może - w jaki sposób jest ukrywana?
- Można powiedzieć, że jest tu dużo szumów i przekłamań, które ją ukrywają. I nie ma jednego sposobu, jednej metody zaciemniania obrazu. Nieco inne metody stosuje MAK, nieco inne komisja Millera; w inny sposób wykresy są przesuwane, w inny sposób są synchronizowane poszczególne zdarzenia. Ale wszystko jest podporządkowane jednemu - obydwie komisje założyły z góry konkretny przebieg katastrofy. I jedna, i druga komisja twierdzi, że samolot uderzył końcówką skrzydła w brzozę, że stracił tę końcówkę, wpadł w rotację i to było powodem upadku samolotu oraz uderzenia w ziemię.
- Można już na pewno odrzucić tę hipotezę?
Reklama
- Tak. Oczywiście, myśmy też ją rozważali, analizując poszczególne jej elementy. Prof. Binienda przedstawił symulację uderzenia skrzydła w drzewo, ja badałem możliwość wykonania przez samolot po utracie końcówki skrzydła tzw. beczki i utrzymania nadal prostego toru (a taki wynika z opisu MAK-u i komisji Millera). To zostało wykluczone. W ten sposób fragment po fragmencie załamywała się teza przedstawiona przez oficjalne raporty. Przyznam, że z dużym oporem i jednak z niedowierzaniem dochodziła do nas świadomość tego, że najbardziej prawdopodobna staje się jednak hipoteza wybuchu.
- Dlaczego z dużym oporem?
- Dlatego, że to naprawdę dla nikogo nie było łatwe do przyjęcia. Mimo że odkrywaliśmy tę rzecz powoli, krok po kroku, to też musieliśmy przekroczyć tę psychiczną barierę niedowierzania, żeby wreszcie stwierdzić, że hipoteza wybuchu staje się bardzo prawdopodobna i musi być poważnie wzięta pod uwagę.
- Jaki jest stopień jej prawdopodobieństwa na obecnym etapie badań?
- Jest najbardziej prawdopodobna, nie ma innej konkurencyjnej hipotezy, która by w sposób bardziej spójny potrafiła opisać katastrofę i jej skutki.
- Eksperci zespołu parlamentarnego skreślili więc ostatecznie hipotezę „pancernej brzozy”. Czy jeszcze jakieś inne wersje przebiegu katastrofy, te mniej prawdopodobne, są także rozważane?
- Mogą być jeszcze prowadzone rozważania, czy ten wybuch, który oderwał skrzydło, nastąpił w wyniku eksplozji paliwa w zbiorniku mieszczącym się w skrzydle. Z całą pewnością nie będziemy natomiast w żaden sposób rozważać intencjonalności tych zdarzeń, które poddajemy wyłącznie badaniom technicznym. Nie chcemy mówić o ewentualnych intencjach osób trzecich, nie będziemy stawiali żadnych tez co do tego, kto może się kryć za enigmatycznym stwierdzeniem „osoby trzecie”, bo to nie jest przedmiotem naszych analiz.
Reklama
- A to właśnie może budzić największe zainteresowanie, tak samo jak i owe dwa tajemnicze wybuchy. Co można dziś powiedzieć o naturze drugiej eksplozji?
- Wiadomo, że doszło do niej w kadłubie. Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie innej przyczyny, jak ładunek o bardzo dużej energii.
- Czy kiedyś da się to stwierdzić ze stuprocentową pewnością?
- Już dziś najlepszą odpowiedzią na to pytanie mogą być poczynania władz rosyjskich i polskich. Nie bez powodu nie ma dostępu do wraku i nie było badań wraku. Nie bez powodu nie złożono samolotu z tych części, które pozostały. Nie wykonano też należycie sekcji zwłok. Nie wykonano standardowych, podstawowych badań wykonywanych zwykle w takich sytuacjach. Nie wiemy też o jakichkolwiek badaniach, które miałyby na celu wykrycie środków wybuchowych - od standardowych po te bardziej nietypowe. Protokołu z takich badań nie ma, a więc najprawdopodobniej nie zostały one wykonane.
- Najdziwniejsze jest to, że w Polsce to wszystko nie wywołuje specjalnego zdziwienia. A co się na ten temat mówi np. w Pana amerykańskim środowisku naukowym?
Reklama
- Zainteresowanie katastrofą smoleńską trwało dość krótko, ucichło zaraz po ogłoszeniu raportu MAK-u. Raport Millera w zasadzie przeszedł bez echa. Polska jest jednak bardzo dalekim dla Amerykanów krajem... Katastrofę potraktowano jako wydarzenie lokalne, dość bezrefleksyjnie przyjmowano tezę o błędzie pilotów... Natomiast wystarczy chwilę porozmawiać, by ta ocena zaczęła się zmieniać. I zaczyna się wielkie zdziwienie.
- Co dziwi najbardziej?
- Wszystko to, co robiono, a właściwie, czego nie robiono zaraz po katastrofie. Że nie zabezpieczono właściwie wraku, że w Polsce nie zrobiono sekcji zwłok... Wystarczy wyliczyć wszystkie zaniedbania i zaniechania, by wzbudzić podejrzenie, że za tym musi się kryć coś innego niż zwykły błąd pilotów. Moi amerykańscy rozmówcy, dowiadując się, w jaki sposób jest prowadzone polskie i rosyjskie śledztwo, z dużą łatwością przyjmują nawet możliwość zamachu.
- Natomiast u nas mimo całej wiedzy hipoteza zamachu jest niejako z góry wyśmiewana. Niesłusznie?
- Każdy ma prawo do własnych sądów na ten temat, zwłaszcza w sytuacjach prywatnych. Występując jako ekspert, zawsze mówię tylko o wybuchach. W naszych badaniach technicznych nie zajmujemy się hipotezą zamachu.
- A czy jest ona na tyle poważna, że ktoś już powinien zająć się jej weryfikowaniem?
- Uważam, że powinna być ona przedmiotem zainteresowania prokuratury, dla której wyniki naszych analiz mogłyby być przydatne. Ale, oczywiście, śledztwo prokuratorskie w sprawie udziału osób trzecich może być efektywne tylko wtedy, kiedy się prawidłowo rozpozna przebieg katastrofy, kolejność następujących zdarzeń. A to, jak dobrze wiemy, od samego początku było mocno zaciemniane.
* * *
Prof. Kazimierz Nowaczyk - polski fizyk, od 1996 r. pracuje w USA, jest adiunktem w Centrum Spektroskopii Fluorescencyjnej na Wydziale Biochemii i Biologii Molekularnej Szkoły Medycznej University of Maryland w Baltimore. Od września 2010 r. jest ekspertem sejmowego zespołu ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Prof. Nowaczyk uczestniczył w konferencji odważnych naukowców, poświęconej badaniom przyczyn katastrofy smoleńskiej. Konferencja odbyła się na UKSW w Warszawie 23 października 2012 r.
Druga część rozmowy z prof. Kazimierzem Nowaczykiem - za tydzień.